Kto nigdy nie fantazjował o tym, by rzucić wszystko w cholerę i polecieć do Włoch na Prosecco, niech pierwszy rzuci kamień. Ja przyznaję bez bicia – fantazjowałam o tym nie raz. W chwilach zawodowych, macierzyńskich czy małżeńskich kryzysów regularnie uprawiałam eskapizm – oczami wyobraźni widziałam, jak zaczynam dzień mocnym cappucino w gwarnej kawiarni, a kończę go lampką zimnego, białego wina na pięknym placu. Jak spaceruję uliczkami i nikt nic ode mnie nie chce. Nikogo nie bolą nogi, nikt nie woła jeść, pić ani siku. Mogę chodzić, gdzie chcę i ile chcę, zatrzymywać się w dowolnie wybranym miejscu, gapić się na ludzi, budynki i ulice. Wyobrażałam sobie, że to musi być wspaniałe – być przez kilka dni ze sobą, dla siebie, realizować wyłącznie własne potrzeby i kaprysy. Odpocząć totalnie, bo także psychicznie – bez oczu dookoła głowy i ciężaru odpowiedzialności za ludzi, którzy ładują się pod koła samochodów, bez dokładania kremu z filtrem przy dźwiękach jęków i protestów, bez wracania z niedosytem, bo komuś skończyły się siły w nogach. Bo wakacje z dziećmi to śpiewanie piosenek w trasie i salwy śmiechu w wodzie, owszem, ale i masa ograniczeń, tysiące bodźców, mnóstwo drobnych powinności.
I jak kocham moje dzieci, tak po tym pandemicznym roku, kiedy byliśmy razem niemal non stop, przedawkowawszy ich towarzystwo, naprawdę potrzebowałam głębokiego oddechu. I po raz pierwszy w życiu zaszalałam – bo nie, że jakiś tam weekendzik skromny, tylko bite cztery dni, i nie, że gdzieś rzut berem, tylko w samej Italii. Babski trip do Florencji – absolutne szaleństwo w moich cokolwiek nie szalonym życiu. Pierwszy tak spektakularny wyraz dbałości o siebie, jak lubię o tym wyjeździe myśleć. Oj, zadbałam o siebie na wszystkie możliwe sposoby we Włoszech, ze szczególnym naciskiem na przyjemności, rozpieszczanie się i doświadczanie: cudownego jedzenia, zimnego wina, pysznych gelato, poranków w kawiarniach i zachodów słońca nad miastem.
MÓJ POBYT WE FLORENCJI
Do Florencji dostałyśmy się następująco: najpierw samolotem (Ryanair) z Gdańska do Pizy, a z Pizy do Florencji samochodem z przyjacielem mojej towarzyszki, u którego zatrzymałyśmy się na czas pobytu. Można tę trasę pokonać także pociągiem – jechałyśmy tak w drodze powrotnej, pokonanie odległości między oboma miastami zajmuję nieco ponad godzinę i kosztuje kilkanaście Euro. Nie polecę Wam dziś żadnego noclegu, ponieważ korzystałyśmy z gościny, ale zostawię kilka florenckich inspiracji, w większości bazujących na doświadczeniach człowieka, który mieszka w tym mieście od czterech lat.
CO ZOBACZYĆ
Florencję najlepiej po prostu złazić wzdłuż i wszerz, zanurzyć się w nią i chłonąć jej klimat, zabłądzić w jej uliczkach, zachwycać się urodą kamienic, okiennic, fresków, kapliczek, mostów i rzeźb. Tam na każdym kroku jest historia i sztuka, na każdym rogu jest coś pięknego. Mój poprzedni pobyt we Florencji trwał zaledwie kilka godzin, było też wówczas znacznie więcej turystów, tym razem nadrobiłam więc to nieśpieszne szwendanie się, miałam też czas na miejsca, których wtedy nie zwiedziłam. Oprócz tych najsłynniejszych, które są wizytówką Florencji, jak katedra Santa Maria del Fiore, Ponte Vecchio, Palazzo Vecchio czy Santa Croce, zdecydowanie warto wybrać się do galerii Uffizi i Palazzo Pitti z otaczającymi go Ogrodami Boboli.
UFFIZI
Jedno z najstarszych muzeów w Europie, które wystawia niesamowite zbiory malarstwa włoskiego i flamandzkiego, wśród których znajdują się prace takich sław jak Leonardo da Vinci, Boticelli, Michał Anioł, Rafael, Rubens czy Caravaggio. Sam budynek jest niesamowitym połączeniem dwóch brył, z placem pomiędzy nimi i zachwycającymi wnętrzami – korytarzami pełnymi antycznych rzeźb, misternych fresków, z dziesiątkami sal, w których bardzo fajnie budowana jest atmosfera ekspozycji poprzez zmieniające się światło i kolory teł za obrazami. Wielkie wrażenie, ale i spory wysiłek ze względu na rozmiar wystawy – nie polecam zwiedzania po całym dniu w upale 😉 By uniknąć kolejek, bilety można rezerwować online na stronie muzeum.
PAŁAC PITTI I OGRODY BOBOLI
Trzeciego dnia pobytu wielką ulgą od łażenia w upale było popołudnie w pięknych ogrodach Boboli – kilkunastohektarowym parku przy pałacu Pitti. To założony w XVI wieku ogród w stylu francuskim, z fontannami i rzeźbami, położony na wzgórzu, a więc z piękną panoramą miasta. Spodziewałam się tam wprawdzie bardziej okazałych zbiorów botanicznych, jednak mimo wszystko bardzo mi się tam podobało – odetchnęłyśmy od upału, zrobiłyśmy sobie mały piknik w cieniu wielkiego drzewa, to taki fajny przystanek na tym umiarkowanie zielonym florenckim krajobrazie. Przy kilkudniowym pobycie zdecydowanie warto.
GDZIE ZJEŚĆ WE FLORENCJI
W samej Florencji spędziłyśmy pełne trzy dni, z czego jedną kolację zjadłyśmy w mieszkaniu, nie mam więc jakiejś dużej mnogości lokali do polecenia, zwłaszcza że kilka z tych, które odwiedziłyśmy, było przypadkowych, wybranych pod wpływem chwili i nic specjalnego nas tam nie spotkało. Polecam natomiast gorąco te miejsca, bo tam zjadłyśmy pysznie:
- LODY: Gelateria dei Neri, Gelateria La Carraia
- KANAPKI: Gusta Panino Santo Spirito, Antico Salumficio Artigiano (tu wprawdzie nie jadłam, bo w porze lunchu formują się tam gigantyczne kolejki – miejsce jest totalnie kultowe, kanapki wyglądają sztosowo i podobno są świetne)
- PIZZA: Gustapizza Via Maggio
- KAWA I ŚNIADANIA: Ditta Artigianale, Cafe Rivoire
- KOLACJA: Santarosa Bistrot
CINQUE TERRE
Czwarty dzień we Włoszech zaczęłyśmy bardzo wcześnie, żeby dojechać z Florencji do Cinque Terre. Powrót w to miejsce był moim marzeniem, od kiedy dwa lata temu wyjechałam stamtąd z wielkim niedosytem – bo w szczycie sezonu ze zmęczonym tłumem mężem i wykończonymi upałem dziećmi, skończył się wcześniej niż bym sobie tego życzyła. Nie udało nam się też wtedy przejść żadnego z pieszych szlaków pomiędzy miasteczkami, ponieważ nie mieliśmy odpowiednich butów. Kiedy więc zaplanowałyśmy sobie Florencję, która jest dwie godziny drogi od tych cudownych miasteczek, nie musiałam długo namawiać Kasi na dzień nad morzem. Rankiem wsiadłyśmy w pociąg do miejscowości La Spezia, gdzie kupiłyśmy tzw. Cinque Terre Card, czyli całodniowy bilet, uprawniający do nieograniczonego podróżowania pociągiem pomiędzy miasteczkami i wchodzenia na szlaki piesze. Większość z nich jest niestety aktualnie nieczynna, ale jeden się ostał, nie zawahałyśmy się więc go zdobyć 😉
Wizytę w Cinque Terre zaczęłyśmy w malutkim, cudnym Riomaggiore, pierwszym z pięciu miast od strony południowej, gdzie, stanąwszy nad brzegiem, nie omieszkałam się koncertowo rozbeczeć. Poczułam takie wzruszenie i taką wdzięczność, że mogę tam znowu być, że łzy same napłynęły mi do oczu. Było pięknie, przepięknie! Siedziałyśmy na kamieniu i gapiłyśmy się na niebieskie łodzie, turkusową wodę i rdzawe domki. Zjadłyśmy śniadanie i pojechałyśmy dalej, do Manaroli, która czekała na mnie nie zmieniona, zachwycająca tak samo jak dwa lata temu.
Przeżyłam też tym razem w Cinque Terre chwile zdecydowanie mniej relaksujące, ale totalnie niezapomniane – na tym szlaku, co to sobie postanowiłam, że go przejdę, między Corniglią a Vernazzą konkretnie. Okazało się bowiem, że przejście go w upale było trudniejsze niż podejrzewałam – strome schody do góry zdawały się nie mieć końca, słońce paliło, wody ubywało szybciej niż sądziłam i mniej więcej w połowie podejścia miałam poważne wątpliwości, czy kontynuować marszrutę. Myślałam, że nie dam rady, że nie mam tyle siły, że to nie dla mnie. Na szczęście odporniejsza ode mnie towarzyszka oraz obecność prawdziwej oazy w najwyższym punkcie szlaku pomogły mi przetrwać – w połowie drogi między miastami znajduje się mały bar z najpiękniejszym widokiem i najzimniejszymi napojami świata. Siada człowiek przy oknie albo na tarasie widokowym, pije łapczywie, ociera pot z czoła, i cieszy się jak głupi, że tam wlazł w tym upale, tak jest pięknie. A kiedy pod koniec marszu na horyzoncie zaczyna majaczyć Vernazza, z malutką plażą przy kościele, to się niemal biegnie ku niej, by na końcu zrzucić z siebie ubrania, wskoczyć do wody, leżeć w niej, gapiąc się na kolorowe domki zza mgły, która niechybnie osnuje w tym miejscu spojrzenie.
Uśmiecham się dzisiaj do tych zdjęć i wszystkich włoskich obrazków, wzruszona i dumna z siebie. W sumie to nie sądziłam, że uda mi się tak wyrwać bez rodziny, wymagało to pewnego uciszenia dylematów, stłamszenia wyrzutów, przekonania samej siebie, że mogę. No i mogę, umiem, potrafię wyrwać się z chwilę z codzienności i oddać wyłącznie własnym przyjemnościom. Nie omieszkam wykorzystać tej umiejętności w przyszłości, to bowiem najlepsza nagroda za ciężką pracę, jaką można sobie zafundować. Babski pobyt zagranico – do powtórki koniecznie, cudowna sprawa!
Co o tym myślisz? Zobacz komentarze lub dodaj własny komentarz
Zazdro Kochana! Czekam, aż moje dzieci odrosną na tyle, by przeżyć taki trip. Przepiękne zdjęcia!
Coś wspaniałego. A może post o tym co zapakować na taki włoski wypad z przyjaciółką? Zainteygowało mnie odpowiednie obuwie do tras.
Do przejścia trasy potrzebne są po prostu jakieś porządne adidasy, spakowałam je do torby nad morze i założyłam na sam szlak (plus skarpetki) 🙂 Poza tym miałyśmy małe walizeczki, a w nich po 1 sukience na dzień, bielizna, kostium i miniaturki kosmetyków.
Moje wspomnienia z Florencji wraz z rekomendacją mieszkania, z którego nie chciałam wyjeżdżać 😉 w linku: https://nataliacoleman.com/2018/03/22/tydzien-12/
Oglądam to ze ściśniętym że smutku sercem. Dzieci są za małe i niestety jeszcze kilka lat zanim będę mogła się tak wyrwać. A bardzo już tęsknię…
My też wlasnie wrocilismy z Włoch;) kocham ten kraj i chyba dlatego jesteśmy tam co roku już od dobrych 13 lat:) bylismy ponad 3 tygodnie autem. W tym samym czasie co Ty;) co do babskich wypadów, oj tak, jestem mega na tak!! Dzieci i tatuś to rozumieją 😉 mamy juz tradycje babskich wypadów w …styczniu;) i jedzie nas naprawde sporo mumusiek bo ok 10;) wynajmujemy najczesciej cały dom. Był juz Tel Aviv ( chyba najlepszy wypad), Barcelona, Londyn, Rzym a w covidzie domek z sauną i banią w środku zimy na nielegalu🤣 prosecco powbijane w śnieg też robi robote;)
Grunt to Dziadkowie i twardy tyłek. Ja sama wyjezdzałam już przy dwuletnim dziecku, na kilkanaście dni do 4 tygodni, za ocean. Dziecko żyje i nawet nie pamięta. Dziewczyny, nie zwlekajcie latami na takie wyprawy!!!!
errata: do 2 tygodni. 4 to tez ok ale uznajmy, że przy nastolatkach 😉 źle mi się coś wcisnęło
Cudnie! Inspiracja dla mnie wielka. Trzy lata temu wybrałam się z dwiema towarzyszkami również na 4 dni, również do Włoch, ale do Lombardii- śladami filmu ” Tamte noce, tamte dnie”. Marzę o powtórce!