Polkowelove – moje hity marca

Marzec zastał mnie wykończoną, wypaloną i wgapioną w tablet. Miesiąc temu pisałam o tym, jak zmęczona wielkim gotowaniem do książki wybierałam tę najprostszą, odmóżdżającą, wieczorną rozrywkę. Do pewnego momentu było mi z tym dobrze, bo oglądanie dokumentów i seriali spełniało swoją odprężającą i odciągającą od nadmiaru myśli funkcję. Kiedy jednak obejrzałam wszystko, co zapowiadało się ciekawie, a nasz dom co wieczór zamieniał się w czytelnię, z której ja jedna się wyłamywałam, poczułam, że to upadek. Bo jak inaczej nazwać sytuację, w której dziecko czyta więcej od matki? Polkowski od miesięcy przodował w rodzinnym wyścigu czytelniczym, Zośka deptała mu po piętach, a ja w międzyczasie doszłam do końca Netlfixa – wstyd i hańba! Sięgnęłam po pierwszą z książek, które miałam w kolejce – nuda. Po kolejną – gniot. Nie byłam w stanie przez nie przebrnąć i, choć zaczynałam już mieć na temat swojego intelektu myśli najgorsze, podjęłam ostatnią próbę. Wiedziałam, że potrzebuję na ten powrót na dobrą drogę czegoś, co mnie wciągnie bez reszty. Że detoks od obrazków uda się tylko, jeśli znajdę historię, do której będzie mi się chciało co wieczór wracać. I znalazłam! Nie sama – z pomocą przyszły mi dziewczyny na Instagramie, zasypując mnie lawiną tytułów, wśród których wielokrotnie pojawiał się jeden:

AŁBENA GRABOWSKA „STULECIE WINNYCH

Ta saga została mi polecona jako odpowiedź na konkretne potrzeby czytelnicze – miało być lekko, wartko, miało wciągać, ale jednocześnie chciałam uniknąć kiczu. Żadne tam tandetne czytadła – po prostu coś o sile przyciągania podobnej do dobrego serialu. I to było bingo! Dawno nie czytałam po 100-200 stron dziennie! Dawno już nie zdarzało mi się przysiadać po południu na moment, by pyknąć choć kawałeczek. Ta historia wciągnęła mnie bez reszty – narracja poprowadzona jest tu bardzo sprawnie, rozbudza ciekawość, sprawiając, że nie można się oderwać. „Stulecie Winnych” to rodzinna saga, której akcja zaczyna się jeszcze przed wybuchem pierwszej wojny światowej, a trzeci tom kończą losy rodziny kilka pokoleń później – w czasach współczesnych. Tłem historii kolejnych członków familii Winnych są burzliwe wydarzenia historii Polski XX wieku, które naturalnie odcisnęły się dużym piętnem na ich losach. I tak historia jest bardzo mocno wpleciona w fabułę, ale na pierwszym planie jest rodzina – z tomu na tom powiększająca się grupa barwnych, nierzadko tragicznych postaci. Narracja najmocniej kręci się wokół bliźniaczek, które rodziły się u Winnych w trzech pokoleniach. Pierwszy tom rozpoczynają narodziny Ani i Mani, które już do końca akcji zostaną najważniejszymi postaciami tej opowieści i to ich losy – dzieciństwo, edukacja, ich miłości, związki, a później dzieci i wnuki będą na pierwszym planie. Uprzedzę lojalnie – z tomu na tom napięcie spada, pierwsza część jest moim zdaniem najlepsza – kolejne robią już nieco mniejsze wrażenie, ale nadal fajnie się je czyta. Trzeba też zaznaczyć, że nie jest to jakaś wielka literatura. Językowo – po prostu poprawna, ale nie można autorce odmówić talentu zarówno do konstruowania ciekawych postaci, jak i bardzo sprawnego prowadzenia opowieści. I to czyni „Stulecie Winnych” bardzo dobrą pozycją w kategorii powieści obyczajowych, choć warto do niej podchodzić z tą wiedzą. Wiem, że na podstawie tych książek powstał już serial telewizyjny, ale póki jestem na fali czytelniczej, nie sięgam po niego.

JAKUB ŻULCZYK „WZGÓRZE PSÓW”

Kiedy już się książkowo rozgrzałam i odzyskałam wiarę w swoje czytelnicze możliwości, sięgnęłam po więcej, wzięłam się za pozycję większego kalibru – nie tylko objętościowo, ale i gatunkowo. Żulczyka pokochał mój mąż, pożarł chyba wszystko, co wyszło spod jego pióra, ale ja trochę się bałam. Nie czułam się na siłach sięgać ani po takie kolosy, ani po żadne ciężary. Wiedziałam bowiem, że klimat będzie tu mroczny. Ale obietnica kolejnej historii, która mnie wessie, była silniejsza od obaw i tak minione dwa tygodnie spędziłam w tym ciemnym, ponurym i lepkim świecie polskiej prowincji, który doskonale plastycznie opisał Żulczyk. I tak – dzieją się w tym małym, obskurnym Zyborku potworności na miarę naprawdę mocnego thrillera, ale oprócz dramatycznych zdarzeń jest w tej książce dużo, dużo więcej. Jest tu mistrzowsko ujęta polska, małomiasteczkowa mentalność, świetnie wychwycona prowincjonalna obyczajowość z mnóstwem fajnych smaczków i wglądem w tamtejszy przestępczy półświatek. „Wzgórze psów” to nie tylko trzymająca w napięciu tajemnica zbrodni, ale też smutna opowieść o pokoleniu dzisiejszych trzydziestoparolatków. Wprawdzie z paroma sentymentalnymi wycieczkami do popkultury lat dziewięćdziesiątych, ale jednak smutna – bo pełna samotności, pustki, niepewności, poszukiwania sensu. „Wzgórze Psów” to rzecz o Polsce, o prowincji i stolicy, o człowieczeństwie, sprawiedliwości, o winie i karze, o zemście, o piętnie, rodzinie, męskości, sławie, o słabości i sile, o wypaleniu, pustce, upadku i wielu pewnie jeszcze zjawiskach. O każdym z nich jednak Żulczyk pisze tak, że nie sposób się oderwać. Dawno nie czytałam nic tak dobrego! I choć przez te ponad 860 stron musi się człowiek upaprać w brudzie, brodzić w gęstym błocie i miotać w ciemności, to każda z tych stron była tego warta. W tej książce jest dużo mroku, ale też mnóstwo fantastycznego, językowego mięcha, absolutnie zachwycający styl, który przenosi nas w inny świat. Podły i brudny – na pewno, ale też niezwykle fascynujący. Doskonała książka!

MARLENA WRÓBLEWSKA „MAKI I ICH SMAKI”

A na koniec rekomendacji książkowych – coś na osłodę. Pewnie znana tu wszystkim Marlena, autorka bloga Makóweczki, moja koleżanka po fachu, wykazała się godną podziwu determinacją i – choć zaczynałyśmy pracę nad naszymi kulinarnymi e-bookami niemal równocześnie – wypuściła już swoje dzieło w świat. Przyznam szczerze, że trochę jej zazdroszczę, bo jestem już zmęczona własnym rozkrokiem między blogiem, a składem. I czuję się trochę jak frajer, który wciąż poprawia i dopieszcza, podczas gdy inni po prostu produkują i publikują, ale ja Marlenie nie tylko zazdroszczę, ale i życzę jej jak najlepiej. Bardzo się cieszę, że po różnych zawirowaniach znalazła swojego konika i ma na siebie taki fajny pomysł. Żeby oddać sprawiedliwość – to trochę ten pomysł znalazł ją, narodził się bowiem jako skutek modyfikacji rodzinnej diety, do której zmusiły Marlenę problemy zdrowotne jej córki. Dziesiątki udanych eksperymentów kulinarnych to niejako efekt uboczny problemów hormonalnych i nietolerancji pokarmowych Lenki, której mama stanęła na rzęsach, by ta zanadto nie odczuła swoich ograniczeń. I tak w „Makibooku” znajdziecie kilkadziesiąt przepisów na dania bez glutenu, mleka i jaj. Przede wszystkim potrawy mączne, bo w tych Marlena wyspecjalizowała się do perfekcji – chleby, bułeczki, pierożki, kluchy, placki i placuszki, naleśniki, gofry i masa zdrowych słodkości. Ta publikacja to nie tylko wybawienie dla alergików, zmuszonych do rezygnacji z glutenu czy laktozy, ale też raj dla wszystkich miłośników mącznych i słodkich potraw, którzy chcieliby odżywiać się zdrowiej. Jeśli lubicie fajne pomysły na zdrowe słodkości, brakuje Wam pomysłów na śniadania czy podwieczorki dla dzieci, „Maki i ich smaki” to będzie strzał w dziesiątkę! Ja Marlenie niniejszym serdecznie gratuluję i polecam Wam jej książkę, zwłaszcza że na moją będziecie musiały jeszcze trochę poczekać 😉

Mam dla Was „po znajomości” rabat na tę pozycję – od dziś do 15 kwietnia możecie kupić zarówno wersję elektroniczną, jak i papierową z 20% rabatem na hasło: POLKADOT. Obie pozycje dostępne są w Makóweczkowym sklepie (klik).

A teraz moje marcowe hity urodowe:

RADIOFREKWENCJA MIKROIGŁOWA

Czyli najbardziej inwazyjna rzecz, jaką kiedykolwiek dałam sobie zrobić dla urody. Zawsze byłam zdania, że niby wszystko jest dla ludzi, ale cierpieć dla wyglądu nie zamierzam. Operacje plastyczne, bolesne zabiegi – wykluczone! Przez moment zastanawiałam się więc, czy iść w ten temat, ale ostatecznie przekonało mnie jedno – radiofrekwencja mikroigłowa nic innego jak wywołanie w skórze naturalnych procesów regeneracyjnych. Nakłuwanie jej i jednoczesne częstowanie falą radiową ma pobudzić skórę do zwiększonej produkcji kolagenu i elastyny. Czyli to jest po prostu takie celowe „zranienie” skóry i wywołanie kontrolowanego stanu zapalnego, żeby ta odnowiła się sama. W dodatku – zabieg nie boli, bo jest przeprowadzany po znieczuleniu skóry specjalną maścią, najgorsze doznania można zaliczyć do lekko nieprzyjemnych co najwyżej. Po trzech dniach na twarzy nie było śladu po nakłuciach, zaczęła się natomiast ujawniać odnowiona, wygładzona, bardziej napięta cera. Efekty są naprawdę widoczne, twarz wygląda bardziej świeżo i młodziej. Piszę o tym, bo sama jeszcze do niedawna nie wiedziałam, jakie cuda ma do zaoferowania nowoczesna kosmetologia. Okazuje się, że nie tylko zastrzyki i wypełniacze, ale także całe spektrum metod, które bazują na mechanizmach samoregeneracji skóry. I to jest ten nurt, z którego ja bym chciała od czasu do czasu korzystać. Nie po to, by się gwałtownie odmładzać, nienaturalnie napinać, desperacko bronić przed działaniem czasu. Ale by całe to starzenie się przebiegało powoli, łagodnie i z klasą.

Po więcej na ten temat odsyłam Was do wpisu na temat najskuteczniejszych zabiegów kosmetycznych – znajdziecie tam także 30% rabat do sieci klinik Lorenzo Coletti!

XERIAL 50 SVR – NAJLEPSZY KREM DO STÓP EVER!

Sezon sandałowy za pasem, więc pomyślałam, że muszę się z Wami podzielić tym cudem. Jeśli bowiem istnieje jakiś ratunek dla suchej i twardej skóry stóp – oto on. U mnie wspaniale sprawdził się następujący system: na początek skarpety złuszczające, a potem intensywna terapia zmiękczająca Xerialem. I tak, wiem, to złuszczanie skarpetami to obrzydlistwo niczym ostatnie stadium trądu, ale warto. Kiedy już więc wierzchnie warstwy suchego naskórka mi się spektakularnie złuszczyły, przystąpiłam do regularnej pielęgnacji tych spodnich – gładkich, lecz wciąż dość twardych. Mały research w internecie doprowadził mnie do kremu Xerial marki SVR, bym wkrótce potem dorwała go na promocji 1+1 w SuperPharm. Miałam zatem od razu dwa opakowania i to był bardzo dobry zbieg okoliczności, bo krem jest fantastyczny. Początkowo używałam go co wieczór – postawiłam na stoliku nocnym i dzięki temu pamiętałam o swoim postanowieniu (a to brzmiało, że nie poddam się póki nie odzyskam miękkich i gładkich pięt 😉 ). Jedyny minus jego formuły jest taki, że po użyciu zostaje na dłoniach tępy, matowy film, który trzeba koniecznie zmyć. Choć w pierwszym kontakcie konsystencja przypomina wazelinę, to jednak nie jest w ogóle tłusta, tylko po początkowym ślizgu taka matowa właśnie. Jednak stopy są po nim doskonałe! Już po paru użyciach skóra staje się miękka jak nigdy wcześniej po żadnym innym kremie. Xerial 50 zawiera 50% stężenie mocznika i jeszcze jakieś enzymy, co sprawia, że to naprawdę silnie złuszczający preparat (dostępne są też wersje z mniejszym stężeniem). Dziś, po jakimś czasie intensywnej, codziennej terapii, stosuję go co 2-3 dni na pięty, a czasem też na suchą skórę kolan i łokci. Jestem zachwycona efektami, gorąco polecam!

Krem kupicie w aptekach i drogeriach SuperPharm (choć tam chyba najdrożej, ja w promocji za te 60 zł dorwałam dwa opakowania), najtaniej jest chyba na allegro i w aptekach online (35-45 zł).

Co o tym myślisz? Zobacz komentarze lub dodaj własny komentarz

  • Reply OlaK. 10 kwietnia 2019 at 12:26

    Widzę, że temat comiesięcznych hitów jest mało kontrowersyjny i komentarze nie rosną jak przysłowiowe grzyby po deszczu 🙂
    Dziękuję za motywacyjnego kopa! Idzie lato – czas odkopać w łazienkowej szafce skarpety złuszczające z biedry i zaplanować sobie miły wieczór z książką. Książkę Marleny zamówię na pewno, ale najpierw jednak czekam na Twoją 🙂 Pozdrawiam serdecznie.

  • Reply Kornik 10 kwietnia 2019 at 13:51

    Kochana napisz prosze skad ten piekny dywan w tle
    Dzieki za super inspiracje 🙂

  • Reply Anna 11 kwietnia 2019 at 18:31

    pierwsza pozycja – literówka w imieniu autorki

  • Reply Julka 11 kwietnia 2019 at 22:23

    Nie znałam bloga Marleny,więc miłe odkrycie 😉

  • Reply Agata 12 kwietnia 2019 at 09:40

    Na pękające pięty spróbuj krem OXEDERMIL, dużo tańszy a naprawdę dobry, ma trochę mniej mocznika, bo 30%, ale u mnie sprawdził się super.
    Przerażająca ta książka Żulczyka… jak się na nią patrzy;p nie wiem dlaczego, ale ciężko mi się przysiąść do tak długich książek, wolę jak są 3 tomy, wtedy jakoś lepiej mi się czyta.

    • Reply Polka 18 kwietnia 2019 at 08:33

      Długo mnie to powstrzymywało przed sięgnięciem po nią, ale ostatecznie przeczytałam całość w jakieś dwa tygodnie – wciąga niesamowicie!

  • Reply Agata 18 kwietnia 2019 at 09:09

    Hehe w końcu i ja dojrzeje do tej pozycji 🙂

  • Reply Kasia 9 maja 2019 at 17:32

    Polko, kocham prozę Żulczyka od pierwszego razu. Oprócz ” Wzgórza Psów ” jak baba babie polecam ” Zrób mi jakąś krzywdę ” język ten sam, klimat lat 90 bezcenny a ciut lżej. Choć kocham wszystko, co napisał.

  • Leave a Reply

    Serwus!

    Mrs Polka Dot

    JESTEM AGNIESZKA

    Jestem niepoprawną estetką ze słabością do pięknych przedmiotów i niestrudzoną kuchenną eksperymentatorką. Celebruję codzienność, cieszę się z małych rzeczy, dużo gadam, często się wzruszam. Uwielbiam fotografować, pisać i wymądrzać się, od ośmiu lat zajmuję się tym zawodowo.

    mój sklep

    Najnowsze posty

    przepisy