Kiedy patrzę na moje dziewczyny w zabawie, niezmiennie wracam do mojego dzieciństwa. Nie mogę przestać tego robić! Często mam wrażenie, że macierzyństwo jest jak jedno wielkie déjà vu, tylko z zamianą ról. Bo tak, często mówię coś, a raczej – prawię kazania i jakbym osobistych starszych słyszała. Ale częściej jednak jest to déjà vu z gatunku takich, że czytamy Brzechwę, a ja znów mam pięć lat i leżę na swoim półkotapczanie w pościeli z kory i trzymam tatę za rękę. Że układamy się do snu, a Hania przed zgaszeniem światła ustawia wokół poduszki połowę swego arsenału misiów i króliczków, jak to i ja czyniłam będąc w jej wieku. Powstają bazy, domy i podwórka, instalacje z połowy mieszkania – widzę siebie i kuzynkę, wynoszące cioci wszystkie garnki z szafek, tworzące z nich alternatywną kuchnię na podłodze w przedpokoju. Albo gdy przechodzimy koło zabawkowego, a moja młodsza córka ma na widok klocków i lalek oczy rozmarzone, jak ja niegdyś w Pewexie. Bo tak – choć jest to dziecko, które długo się zastanawia, co by chciało od Mikołaja, gdy przechodzi koło zabawkowego, miewa rozmarzone oczy. I wiecie co – ja to rozumiem, nie potępiam, gapię się z nią przez chwilę, potwierdzam, że fajne i idziemy dalej.
Bo kiedy patrzę na moje dziewczyny w zabawie, niezmiennie mam frajdę właściwą pewnie większości dzieci komuny i pierwszych, siermiężnych jeszcze lat wolnego rynku. Nie jest to wspomnienie nie wiadomo jakiej biedy, bez przesady – ale deficytu tamtych lat i związanych z nim marzeń i tęsknot. Zna je każdy, w czyje ręce trafił w latach osiemdziesiątych zagraniczny katalog z zabawkami. Każdy, kto bywał w Pewexie i poczuł ten kontrast – wyglądu tamtych kolorowych zabawek w porównaniu do własnych, takich pachnących komuną właśnie, topornych po prostu. A teraz patrzę i widzę to, czego my nie mogliśmy mieć, a dziś jest na wyciągnięcie ręki. I mówi się czasem, że to dzieci psuje, bo mają wszystko, a współczesne zabawki już nie działają na wyobraźnię, jak ten dawny deficyt. Bo jak niczego nie było, wystarczały ciocine garnki i bazy z poduszek, a kreatywność dziecięca nie znała granic. Że dziś wszystko takie oczywiste, dosłowne – wciśniesz i mówi, gra, działa, myśli za Ciebie, nie zostawia pola fantazji.
A kiedy tak patrzę na te moje dziewczyny w zabawie, myślę sobie, że to jest bzdura. Ględzenie podszyte tęsknotą za dzieciństwem, moralizatorstwo wywodzące się z resentymentów. Patrzę na nie bowiem i nie tylko zazdroszczę im lalek i klocków, jakich nigdy nie miałam. Tych zestawów LEGO, w których jest wszystko – od króliczków i piesków, przez owoce, naczynia, po szczoteczki do zębów. Bo choć mają tych zestawów pewnie z dziesięć razy więcej niż miałam ja z bratem, wyglądają przy klockach dokładnie, jak my wtedy – pod koniec lat osiemdziesiątych. Kolejność jest dokładnie ta sama – zaczyna się metodycznie, zgodnie z instrukcją, krok po kroku, klocek po klocku, jedna samodzielnie, druga – przy naszej pomocy, aż do sukcesu zbudowania domku czy auta, takiego jak na opakowaniu. I nie ma, że idzie na półkę i koniec zabawy. Potem zaczyna się najlepsze – spod łóżka wyjeżdża wielki wór LEGO, zbieranina wielu lat, pamiątka niejednych Świąt i urodzin, pozbawiona pudełek i instrukcji skarbnica elementów do tworzenia coraz to nowych światów. I wtedy następuje dzikie, szalone budowanie. Namiętne rycie w tym stosie klocków, klocuszków i ludzików. Odpływają te moje dzieci w odległe rewiry – tworzą klinikę weterynaryjną, ZOO, obóz harcerski albo dom z ogrodem, a w nim cztery siostry, dla każdej z nich osobny pokoik wyposażony we własnoręcznie zbudowane meble, okna, lufciki, tajne przejścia, tarasy i schody. Obok stajnia, chlewik, obora oraz basen – z miski z wodą. A jak basen, to i zjeżdżalnia, a potem leżaki, do tego palmy i bar z napojami, tuż obok lodziarnia. Tworzą zamki i pałace, a w nich – niestworzone historie porwanych księżniczek, dzielnych wojowniczek, złych królów i dobrych królowych. Wyciągają klocki i znikają na długie godziny, a ja nie tylko cieszę się cudownym czasem na książkę i kawę, ale też przeżywam kolejne déjà vu, za każdym razem, no nie mogę przestać tego robić.
Bo widzę kreatywność i wyobraźnię identyczną jak nasza, choć przy użyciu o tyle wspanialszych narzędzi. Widzę, że nieprawdą jest, jakoby dostęp do pięknych zabawek zabijał fantazję. Kiedy patrzę na moje dziewczyny w zabawie, uśmiecham się do siebie. Bo widzę dwie twórcze dziewczynki, które mimo pięcioletniej różnicy wieku, nadal chcą się razem bawić. Uśmiecham się, bo czuję, że choć wszystko jest inne, to nie zmieniło się nic – że trzydzieści lat później moje dzieci bawią się tymi samymi klockami, co ja w ich wieku. Że hasło #legoszalonemarzenia jest wciąż żywe! Uśmiecham się też rzecz jasna na widok zestawów i części, o jakich mogłam wtedy tylko pomarzyć, ale też – na myśl o tej kawie, co to ją sobie wypiję w spokoju przy sobocie. Bo wiem, że jak wpadną w szał, nie będzie można ich zatrzymać przez pół dnia.
LEGO – ZABAWKA PRZYJAZNA STARYM
To dlatego uważam LEGO za jedną z najbardziej przyjaznych rodzicom zabawek. Nie tylko kompaktowe to to i daje się fajnie przechowywać w pudełkach, czy jak u nas – dużych, ściąganych workach. Nie tylko nie wyje, nie piszczy, nie gra ani nie śpiewa, ale co najpiękniejsze – wciąga na długo. Nieważne czy budowanie zgodne z instrukcją, czy wolna amerykanka – przy większych zestawach roboty jest na parę godzin samego składania, a potem jeszcze przecież zabawa – w te domy, stajnie, obozy, kampery czy statki kosmiczne. Jeśli zestawów ma młody człowiek kilka, wówczas zbudować może już całą wieś czy inną szkołę, a to przecież nie takie hop-siup, zabawy jest na pół dnia co najmniej. Tych kilka godzin ciszy doceni każdy umęczony życiem rodzic, który akurat nie ma ochoty na zabawy autami czy atrakcje na mieście. Ja doceniam, jak mi się taka sobota przytrafi, oj bardzo. Z LEGO historia jest też o tyle fajna, że to się zasadniczo nie nudzi. Zwykle mają dzieciaki pewne przerwy, jak przedawkują okresowo, ale odkrycie swoich klocków na nowo – czy to z nudy, czy za sprawą jakiegoś nowego zestawu – skutkuje zazwyczaj szybkim powrotem do formy konstruktorskiej i ponownym złapaniem bakcyla. I wreszcie – uważam Lego za totalnie parent-friendly, bo jeśli jednak nijak się nie uda wykręcić od wspólnej zabawy i pognić z gazetką na sofie, jest to jedna z fajniejszych rzeczy, jakimi można się z nimi bawić. Stanowczo wywyższam wspólne konstruowanie nad herbatki u misia czy inne wymysły moich dziewczyn, z podziałem na role i zmienianiem głosów włącznie. Ja wywyższam, natomiast pan ojciec jest wręcz skory do rzutu na podłogę i usprawniania Zosinych czy Hanulowych konstrukcji. I on wtedy, jak twierdzi, zalicza totalne déjà vu, tyle że w wariancie ze zmianą płci 😉
LEGO JAKO ZABAWKA WIELOPOKOLENIOWA
I to jest właśnie w LEGO wspaniałe – że możemy wejść w tę zabawę mimo swoich trzydziestu paru lat i totalnie czujemy klimat. Wiemy, o co chodzi, do czego to służy i co można z tym zrobić. Nie gapimy się na jak dinozaury, zadziwione, że czego to nie wymyślą. I choć oczywiście LEGO poszło do przodu z mnóstwem nowych serii, interaktywnych, zrobotyzowanych, limitowanych czy tematycznych, to nadal jest coś, przy czym nie czujemy się jak ramole. To nadal jest „nasze” poczciwe LEGO, zabawka z dzieciństwa, na widok której miękły nam kolana, a spojrzenia stawały się maślane. Kultowa, niepowtarzalna i uniwersalna, a także – łącząca dzieci z rodzicami, chłopców i dziewczynki, młodszych i starszych. Niewiele znam rzeczy, które przetrwałyby taką próbę czasu czy przekraczałyby z taką łatwością różnice wieku i płci.
Jeśli więc jeszcze nie macie prezentu dla dzieci swoich, a zwłaszcza – cudzych, bo nie znacie dobrze ich zainteresowań, LEGO to zawsze dobry pomysł. U nas sprawdza się od lat, ku uciesze zarówno dzieci, jak i starych 😉
Zresztą zobaczcie sami moje dziewczyny w akcji, to chyba najlepsza rekomendacja 🙂
…
Wpis powstał we współpracy z producentem klocków LEGO.
Co o tym myślisz? Zobacz komentarze lub dodaj własny komentarz
Moja córka nie przepada za lego. Ma kilka zestawów, ale bawi się nimi rzadko. Za to syn, o matko, on mógłby sklep z lego otworzyć. Praktycznie nie bawi się niczym innym. Nawet na dodatkowe zajęcia z lego (mindstorms) chodzi.
fajny tekst
Jak ja Cię rozumiem! U nas jest bardzo podobnie, tylko w wersji chłopięcej. Do tej pory pamiętam jak zachwycałam się ekspresem do kawy jaki znajduje się w policyjnym wozie transmisyjnym Lego 😉 Fakt, że składanie zestawów zawsze odbywa się z tatą, jednak do zabawy syn często zaprasza nas oboje. A my… Mając déjà vu chętnie siadamy i przepadamy razem z nim na długie godziny. PS. W tym roku na gwiazdkę też będzie Lego 😉