Kiedy siedziałam, gapiąc się w ekran, nie wiedząc, jakim to ciekawym wstępem mogłabym okrasić ten przepis, wkurzyłam się. Nie, nie na to, że brakuje mi pomysłu, że jestem jakaś przygłupia czy niepłodna. Ja się wkurzyłam na ten wewnętrzny przymus, który w sobie noszę, a który sprawia, że gapię się i zastanawiam. Że wciąż, mimo upływu lat, nie umiem odpuścić, nawet jeśli ja, sama przed sobą, byłabym już gotowa na post w stylu „zrobiłam pyszną zapiekankę, bierzcie i jedzcie z tego wszyscy”, to wciąż jeszcze padam od czasu do czasu ofiarą standardów, które sobie sama narzuciłam. I wtedy, z tego wkurzenia, zrodził się pomysł.
I nawet jeśli oddala mnie on od publikowania przepisów, które niekoniecznie muszą dodatkowo zawierać głębokie refleksje i błyskotliwe anegdoty, napiszę to, bo to dla mnie ważne. Napiszę, bo to owoc ciężkiej pracy, którą nad sobą wykonałam. Oraz dlatego, że wiem, jak wiele kobiet nie umie wyjść z unieszczęśliwiających schematów ze strachu przez rozczarowaniem innych. Ja też długo nie umiałam. Wpadłam w nie, bo chciałam być jak najlepsza, chciałam zbierać brawa i pochwały, bo lubiłam się nimi karmić. A często też – po prostu uszczęśliwiać innych, choć to ostatecznie przecież też pewna forma łechtania ego. Latami niepostrzeżenie windowałam swoje standardy we wszystkich możliwych sferach. Przyzwyczaiłam domowników do tego, że w domu jest zawsze czysto, a lodówka jest pełna, że to ja zawsze wiem, kiedy zmienić pościel, wyprać ręczniki, podlać kwiaty. Przyzwyczaiłam męża do pudełek do pracy, smacznych obiadów, do tego, że nigdy nie kończy się nam szampon ani pasta do zębów, bo zawczasu kupię kolejne. Przyzwyczaiłam dzieci do placuszków i gofrów co weekend, do domowych lodów, do tego, że w szafie zawsze są jakieś dodatkowe rajstopy, kiedy te pierwsze się podrą, a śniegowce kupuję jeszcze zanim spadnie pierwszy śnieg. Przyzwyczaiłam je do czytania co wieczór i, że mają po dwie imprezy urodzinowe. Przyzwyczaiłam gości do stołu uginającego się od domowych wypieków. Przyzwyczaiłam czytelników do postów co dwa dni i do tego, że w każdym wpisie jest zawsze coś i dla oka, i dla ducha. Przyzwyczaiłam klientów, współpracowników, różnych ludzi, którzy chcieli ode mnie różne zawodowe rzeczy, że dostają je natychmiast, że na większość maili odpisuję bez zwłoki.
Aż się zmęczyłam. Aż zrozumiałam, że mimo tych wszystkich czynności, zobowiązań, usług, ja wcale nie jestem fajną mamą ani żoną. Blogerką też nie, bo takie życie wypala. I zaczęłam krok po kroku, odejmować sobie obowiązków, stopniowo, jeden po drugim – obniżać własne standardy. To nie było przyjemne, jak nieprzyjemne jest rozczarowywanie innych. Bo tak – kiedykolwiek będziecie chciały dla własnego dobra przestać robić coś, do czego inni przywykli, trzeba będzie zmierzyć się z ich zawodem. Że łeeee, ciasto z cukierni? Obiad na wynos? Oraz, że jak to – teraz muszę sam posprzątać swój pokój? Ludziom nie będzie się podobało, że muszą dłużej na coś czekać, mniej dostawać, gorzej być obsługiwani. Będą krytykować, że masz panią do sprzątania i co niedziela chodzisz do restauracji. Będą się czepiać dla zasady, w obronie kulturowo utrwalonego wzorca matki-polki, matki-męczennicy, w obronie kobiecości, która ogarnia najpierw wszystko i wszystkich, a dopiero na końcu siebie.
Gotowość do tego, żeby się z tym żalem, a nawet – oporem, zmierzyć, pojawia się wtedy, kiedy już nie musimy się karmić brawami. To nie jest łatwe, takie szukanie innej strawy, to znajdowanie szacunku do siebie…w sobie. A jednak, jakkolwiek głupio to może zabrzmieć w czasach gloryfikacji multitaskingu i wiecznej zajętości – ja namawiam do bojkotu. I tak – zachęcam do obniżenia standardów. Może ten wstęp przydługi niespecjalnie świadczy o moim wyzwoleniu z sieci wewnętrznych przymusów, ale serio – wiele z nich porzuciłam, motywowana wyłącznie egoistyczną troską o samą siebie. Coraz częściej udaje mi się pisać dopiero wtedy, kiedy mam taką potrzebę, a nie kiedy muszę. Bo nie jestem robotem, i już nie dołuje mnie, jak kiedyś, brak weny, ani brak obiadu, czy czegokolwiek mi tam aktualnie brakuje.
Bo postanowiłam jakiś czas temu mniej robić, a więcej żyć. I wiem już, że ci, którzy początkowo mogą być rozczarowani, ostatecznie docenią tą nową kobietę, która wyłoni się po zdjęciu maski robota. Bo ona będzie żywa, rumiana, będzie mieć błysk w oku i będzie się częściej uśmiechać znad tych kupnych ciast i innych nieperfekcyjnych okoliczności.
ZIELONA ZAPIEKANKA ZIEMNIACZANA (BROKUŁOWO – SEROWA)
Jakie to pyszne! Rozpustne i wspaniałe, ziemniaki świetnie komponują się z brokułem, porem i kremowym beszamelem, a czosnkowo-serowy aromat wspaniale spina całość. Moja wersja jest wegetariańska, ale można dodać do niej mięso – pasuje tu podsmażona pierś kurczaka, resztki pieczeni albo dobra, wędzona szynka.
Składniki (na 4-6 porcji):
- 1 kg ziemniaków
- 1 mały por
- 1 nieduża cukinia
- 1 brokuł
- 2 ząbki czosnku
- 2 łyżki masła
- sól, pieprz
- ser żółty (według uznania, około pół szklanki, najlepiej do środka ciągnący np. mozzarella, a na wierzch parmezan lub grana padano)
- sol beszamelowy: 3 łyżki masła, 3 łyżki mąki pszennej, 1,5 szklanki mleka, sól, pieprz, pół łyżeczki granulowanego czosnku
Przygotowanie:
- ziemniaki umyć, obrać, pokroić w ok. 0,5 cm plastry i podgotować w osolonej wodzie – odlać, gdy wyraźnie, lecz nie całkowicie zmiękną
- brokuła podzielić na maleńkie różyczki i poddusić na maśle, po kilku minutach dodać pokrojone w cieniutkie plasterki: pora i cukinię
- warzywa doprawić solą, pieprzem i czosnkiem, dusić razem na patelni około 10-15 minut (mają zmięknąć, lecz pozostać zielone, a brokuł jędrny)
- przygotować beszamel: na głębokiej patelni rozpuścić masło, zaciągnąć je mąką, tak powstałą zasmażkę stopniowo zalać mlekiem, cały czas mieszając (najlepiej rózgą), doprawić i gotować na małym ogniu, od czasu do czasu mieszając, aż powstanie gęsty sos
- piekarnik nagrzać do 180 st. (góra – dół)
- naczynie do zapiekania (u mnie kwadrat o boku 22 cm) wysmarować cienko masłem, na dno położyć ok. 2/3 ziemniaków, posmarować je połową beszamelu, posypać serem, wyłożyć duszone warzywa
- zielony wsad przykryć pozostałymi plastrami ziemniaków, na wierzchu rozsmarować resztę sosu i oprószyć parmezanem (można zapiekankę posypać też odrobiną ulubionych przypraw lub ziół, świeżych lub suszonych)
- piec 20 minut, aż wierzch zapiekanki ładnie się zrumieni (ja pod koniec zwykle przełączam na termoobieg)
Co o tym myślisz? Zobacz komentarze lub dodaj własny komentarz
Hej Polko! Pozdrawiam Cie i dziękuje za ten post- jak bardzo Cie rozumiem:) pisz do nas. Miłego wieczoru:)
Bardzo potrzebny post w erze właśnie tego wszędobylskiego multitaskingu, ogarniania wszystkiego i poczucia na koniec dumy, że się dało radę. A zapiekankę dziś robię, pozdrowienia!
A jakiś pościk walentynkowy z inspiracjami będzie?
Dla mnie zawsze Twój blog i posty to był i jest standard premium i często, gęsto zastanawiałam się „jak ona to robi”???? A tutaj taki post, takie wyznanie – autentyczność i szczerość to coś, co mocno przemawia 🙂 uściski
Muszę sobie dodać ten post do ulubionych i czytać co parę dni chyba. Ja też przyzwyczaiłam rodzinę do tego, że w domu wszystko zawsze ogarnięte, próbuję odpuszczać ale jeszcze nie do końca mi to wychodzi.
Po weekendzie spędzonym przy garach poszłam dzisiaj do cukierni (co zdarza mi się może dwa razy w roku) po ciasto na imieniny męża. Z jednej strony fajnie bo różne rodzaje, po małym kawałku zamiast blachy jednego ale jednak mam wyrzuty, że nie upiekłam.
No i super! Mam i smakowity przepis, i świetną myśl, która doskonale określa proces, do którego nieśmialo dojrzewam od jakichś dwóch lat. Pofnosi na duchu fakt, że nie jestem sama i że to odpuszczanie chyba normalne i zdrowe jest. Zdrówko!
Wygląda przepysznie
Uwielbiam takie zapiekanki 🙂 Spróbuję Twojego przepisu!
Dziewczyny, jeśli nadal se zastanawiacie nad zrobieniem tej zapiekanki to tylko do dzieła! Jest pyszna i szybka! Serio! Polecam z całego serducha..Ja osobiście podałam ja z pieczona w glazurze marchewka..Pyszota 🙂 Nawet mąż nie narzekał, ze bez mięsa 🙂
Dziś była na obiad, pycha!!!
Super przepis! Uwielbiam takie proste a pyszne i treściwe zapiekanki. 🙂