polkowelove

polkowelove – moje hity czerwca

Czerwiec był zajebisty, jak każdy. I to był trzydziesty ósmy zajebisty czerwiec w moim życiu. Dla mnie to miesiąc świętowania, końca szkoły, początku lata, długich dni, ciepłych wieczorów, pierwszych upałów, truskawek. Czerwiec to dla mnie miesiąc wszystkiego, co najfajniejsze – smakuje owocami, tortem urodzinowym i wodą z jeziora. Pachnie zielenią, piwoniami i ciepłym deszczem. Trzydziesty ósmy czerwiec mojego życia był słodki, ciepły i soczysty, przyniósł masę przyjemności i ja zapamiętam go tak:

PRZEDSMAK WAKACJI

Czyli krótki wiejski urlop na „naszej” wsi, w siedlisku rodziców i dwa boskie weekendy u znajomych, nad cudownym, ciepłym jeziorem. Te dni poza miastem dały nam wszystko, czego już nie mogliśmy się doczekać: bieganie boso po trawie, kąpiele do upadłego, posiłki na dworze, zachody słońca, ogniska, leżenie w hamakach, zgadywanie kształtów chmur na niebie, polne bukiety. Dały spacery, wygłupy, beztroskę i swobodę, a nawet odrobinę szaleństwa, jeśli można do niego zaliczyć tańce w rzęsistym deszczu i kąpiel na waleta. Dały mnóstwo małych radości, z gatunku tych najpyszniejszych i niezapomnianych, takich, które przypominają człowiekowi, jakie piękne jest życie.

URODZINY

Lubię mieć urodziny, świętować, lubię być królową przez ten jeden dzień w roku, dostawać prezenty, serdeczności, dowody pamięci. Najbardziej wzruszają mnie niespodzianki – te chwile, w których czuję, że ktoś się postarał, planował, że za moimi plecami konspirowano i czyniono przygotowania. W tym roku miałam cudowny poranek – rodzinny pochód z balonami, kawą, truskawkami, bukietem piwonii, a potem wystrzał konfetti nad łóżkiem i łzy wzruszenia wśród śmiechów, chichów i buziaków. Miałam dobry dzień z najbliższymi, pyszny obiad na mieście, a potem imprezy z rodziną i znajomymi, czyli zasadniczo: idealnie. Na tyle idealnie, że nie zdążyłam się zmartwić tym, jak blisko mi do czterdziestki. Bo jak tu się martwić, jak się ma takie dobre życie.

METAMORFOZA TARASU

Wielka czerwcowa radocha – nowa sofa ze stolikiem, tarasowy dywan, huśtawka, dekoracje, smaczki. Wiele mieliśmy tu leniwych poranków i miłych wieczorów, z wieczorem filmowym włącznie, który Zośka wyprawiła z kumpelami w dniu zakończenia roku. Wygodnie nam tu i przytulnie, a solidny mebel zamiast podniszczonych palet nie przestaje cieszyć moich oczu. Ten taras podnosi nam wakacyjną jakość życia, kiedy jesteśmy w mieście, a ja każdego dnia jestem za niego wdzięczna. Więcej o nowych sprzętach i metamorfozie napisałam w tym wpisie.

ODŚWIEŻENIE MIESZKANIA

Cieszę się ogromnie z tego, że kiedy ludzie pukają się w czoło, widząc u nas kolejne remonty i zmiany, my po prostu podciągamy rękawy i – ciach-pyk – w jeden weekend odświeżamy sobie mieszkanie, adekwatnie do aktualnych upodobań. Cieszę się, że mam męża, któremu nie trzeba suszyć głowy latami, by pomalował dwie ściany. A najmocniej, rzecz jasna, cieszę się z efektów – z zamalowania poprzednich szarości: bielą w salonie i zielenią w sypialni. Soczystość obecnych kolorów, wyrazistość i spójność wystroju dają mi wielką frajdę, oddycham tu pełną piersią, mam energię i dobry humor. Nie wiem na jak długo mi starczy, ale jestem aktualnie wnętrzarsko spełniona u siebie, wszystko jest teraz na swoim miejscu. Więcej o obecnych kolorach i wystroju napisałam w tym wpisie.

CZAS DLA MATKI – FRYZJER I KOSMETYCZKA

A po miesiącu malowania, odświeżania, wyprawiania imprez, świętowania, karmienia, częstowania, pakowania się i poweekendowego opierania przyszła pora na matkę. A konkretnie – na pierwsze postpandemiczne wyjścia urodowe. Na pierwszą od pół roku salonową koloryzację z maską, która idealnie ujarzmiła moje żółknące od słońca siano oraz na pierwszą od wieków wizytę u kosmetyczki, a nawet jeszcze poważniej – do kliniki medycyny estetycznej. Może i radość z bycia panią w kwiecie wieku pozwala mi zapomnieć, ile mam lat, ale już lustro nie zawsze. Dlatego zdecydowałam się na zabieg poprawiający napięcie skóry – szybki i bezbolesny termolifting przy pomocy lasera, który wyraźnie ujędrnia cerę. Fajnie jest raz na jakiś czas wyrwać się z domu, dać się zająć sobą i zrobić dla skóry coś więcej niż domowy peeling i maseczka. Tym fajniej, jeśli trafi się na odpowiednie miejsce, a takim z pewnością jest gdyńska Veoli clinic – profesjonalne, stylowe i bardzo sympatyczne miejsce, które zaprosiło mnie do siebie na zabiegi. Zdobyli moje zaufanie na tyle, że wreszcie, po kilku latach zastanawiania się, zdecydowałam się na permanentny makijaż brwi! Bałam się zawsze tak dużej i trudnej do odwrócenia interwencji, ale póki co jestem bardzo zadowolona. Moje brwi jeszcze się goją, będą jeszcze blednąć, więc efektem końcowym pochwalę się za jakiś czas, ale z pewnością mogę dziś powiedzieć, że nie ma się czego bać i obstawiam, że wygoda tego rozwiązania będzie potężna.