Znacie ten stan, że niby wszystko w porządku, ale jednak jakby do dupy? Czyli, że zewnętrzne okoliczności nie uzasadniają w pełni tych wewnętrznych? Od tygodnia zastanawiam się, jak by to zgrabnie ująć w słowa. Jak przemycić prawdę w konwencji dotyczącej hitów miesiąca, nie czując się jakbym lukrowała gówno i nie narażając się jednocześnie na lawinę dobrych rad, z gatunku tych, aby skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą. Jak wyrzucić z siebie, że mam smutne myśli, mało energii i jeszcze mniej weny do pracy i nie musieć słuchać o suplementacji witaminą D, dobroczynnym wpływie jogi, masaży świecami i przytulania drzew na psychikę. Chciałabym po prostu napisać zgodnie z prawdą: miałam kiepski miesiąc, choć obiektywnie nic złego się nie wydarzyło. Miałam zły czas jako matka zbuntowanej sześciolatki i przeładowanej nauką nastolatki. Zły jako twórczyni, która myślała, że wyda jedno i zaraz wskoczy pracować nad kolejnym, a tu klops, wypalenie, niemoc, dania do kibla i teksty do śmietnika. Miałam kiepski miesiąc jako człowiek wrażliwy na zmianę pór roku, któremu po lecie momentalnie spada napęd i ciężko się z tym pogodzić, bo tyle by się chciało. Tym bardziej więc przyda mi się skierować myśli na rzeczy dobre i miłe, na tych parę słodkich łyżeczek miodu w tej wrześniowej łyżce dziegciu, które były senne i melancholijne. I tak, obiecuję suplementować witaminę D, przytulać się do drzew i wrócić niebawem z nową energią – słowo harcerza!
„DZIECIAKI PRZY GARACH”
Sukces tego ebooka trzymał mnie przy życiu we wrześniu. Za każdym razem, kiedy już, już miałam się zbesztać w myślach za dwie godziny bezmyślnego gapienia się w monitor, gdy własna senność zaczynała mnie przerażać, przypominałam sobie o nim i czułam się troszkę usprawiedliwiona. Dawałam sobie prawo do spowolnienia, bo hej – właśnie wydałam ebooka, który świetnie się sprzedał, zasłużyłam na odpoczynek! Ciężko powiedzieć, jak długo można sobie bimbać po takim zdarzeniu, ale od jakiegoś czasu czuję już, że limit drzemek (jak również kupionych kosmetyków), jakie mi w nagrodę przysługiwały, już dawno wyczerpałam. Choć gdyby przyznawać sobie jedną za każdy egzemplarz, to mogłabym sypiać w dzień przez kolejnych kilka lat – serio, to, co się wydarzyło w pierwszym tygodniu września przeszło moje najśmielsze oczekiwania. To była wieeelka niespodzianka, kompletnie nie spodziewałam się, że ten pomysł może aż tak zaskoczyć. Poczułam, że opłacało się pół lata kulać pralinki i wypiekać owsiane batony, gotować, pstrykać i pisać, przeklinając to od czasu do czasu, szczególnie w słoneczne dni spędzone w kuchni i przy komputerze. To poczucie motywuje mnie w chwilach kryzysu na finiszu gotowania do kolejnej książki i za nie szczególnie Wam dziękuję. Dobrze wiedzieć, że to, co się robi, przydaje się.
KRÓTKIE WŁOSY
Choć niezmiennie żałuję, że ta zmiana dała mi kopa na tak krótko, i tak cieszę się, że zebrałam się wreszcie na odwagę. Mimo że poranki ze strzechą na głowie, bez możliwości zebrania owłosienia na koka, nie należą do najprzyjemniejszych chwil przed lustrem, i tak mam w sobie satysfakcję, że to zrobiłam. I choć nie wszyscy zrozumieli mój przekaz, to było na swój sposób uwalniające i dało mi dużo frajdy. Bo czasami człowiek musi, inaczej się udusi.
OPERACJA: SZAFA
Widmo jesiennych przetasowań w szafie zbliżało się nieubłaganie, a ja wzdrygałam się na samą myśl o tym ścisku i bałaganie, jaki panował w moich i mężowskich ciuchach. Próbując ocalić sypialnię przed zagraceniem, broniłam się długo przed szafą, ale jednak zabudowa w przedpokoju i jedna komoda nie wystarczała nam obojgu, żeby przechowywać ubrania w sensowny sposób. Czyli taki, by mieć do nich dobry dostęp, widzieć, co jest w środku, a nie trzymać bluzki na tyłach i po pięć sukienek na wieszak, by w konsekwencji zapomnieć o ich istnieniu. Teraz, po czterech latach od przeprowadzki, nareszcie mam swoje własne miejsce, w którym trzymam wszystkie noszone aktualnie sukienki, bluzki i swetry wraz z resztą garderoby, a komponowanie stroju przestało być w końcu udręką. Kolega małżonek ma znacznie mniej ubrań, które wymagają wieszaków, zorganizował się więc ładnie w drugiej szafie, a ta jest moja, cała moja, tylko moja! Pozbyłam się przy okazji części nie noszonych rzeczy, uporządkowałam wszystko i odetchnęłam z ulgą. Bo że takie porządki skutkują ładem także i w głowie, wiadomo nie od dziś. Zdecydowałam się na trzydrzwiową szafę PAX z Ikea ze skórzanymi uchwytami i bardzo ją sobie póki co chwalę. Nie jest to wprawdzie luksus w postaci osobnego pokoju na kiecki i torebki, a dość standardowe rozwiązanie, jednakowoż cieszy. Tym bardziej, kiedy wreszcie przy lepszej ekspozycji dostrzegam konsekwencję i kapsułkowość swojej garderoby – wielka frajda.
„JAK ZDOBYĆ KONTROLĘ NAD ŚWIATEM NIE WYCHODZĄC Z DOMU” DOROTA MASŁOWSKA
Może i żyłam trochę we wrześniu, jakbym o tym marzyła, ale nie – nie spodziewałam się po tej książce instruktażu. Wpadła mi w ręce w księgarni, bo czytałam po prostu sporo i zakończyłam miesiąc z wynikiem czterech książek, z których dwie stanowiły zbiory felietonów Masłowskiej. No i co tu dużo gadać – była do zdecydowanie ta lepsza połowa. Ja tych książek nie czytałam – ja je żarłam, chłonęłam, ja karmiłam się tym językowym mięchem, pomlaskując i klepiąc się po brzuszku, bo pyszne było, przepyszne wprost. Masłowska urosła w moich oczach to rangi mistrzyni wyłapywania (pop)kulturowych smaczków, arcyantropolożki codzienności, ministry neologizmu, sułtanki polszczyzny. Co ona zauważa, jakie niuanse, absurdy i zabawności, jak je nazywa, jakie zdania buduje! Na przemian kwiczałam ze śmiechu w poduszkę i zatrzymywałam się oniemiała – że jak w ogóle można takie wyrazy wymyślać, tak je łączyć zmyślnie w całość złożoną, a wciąż lekką i zgrabną. Wiele akapitów czytałam dwukrotnie, jakbym chciała się ich nauczyć na pamięć, jakby gapienie się w nie miało sprawić, że sama kiedyś będę tak pisać. Obie części „Jak zdobyć kontrolę nad światem” są wspaniale błyskotliwe, cudownie cyniczne i genialne mięsiste. Język polski już dawno nie brzmiał tak dobrze, a świat nie wydawał się tak pojebany, i tak ciekawy jednocześnie.
„RATCHED” / NETFLIX
Pozostańmy przy rzeczach pojebanych. W tej kategorii propozycja serialowa z gatunku dziwacznych i barwnych, trzymający w napięciu, miejscami brutalny, momentami przerysowany i absurdalny serial Netflix. I tak, dobrze kojarzycie – tytułowa bohaterka to właśnie TA Ratched, siostra Mildred Ratched z „Lotu nad kukułczym gniazdem”. Choć w zasadzie nie ta sama, bo młodsza, jeszcze nie tak bezduszna, jak w książce Keseya. W serialu możemy obserwować jej drogę, począwszy od lat 40-tych, kiedy przyjeżdża do Kaliforni i zaczyna pracę w szpitalu psychiatrycznym i okoliczności, które ją ukształtowały. Może budzić kontrowersje relatywizowanie, nawet – romantyzowanie tej postaci, która w „Locie” była przecież uosobieniem opresyjnego systemu, ale niewątpliwie jest to ciekawa perspektywa, a historia opowiedziana bardzo ciekawie. „Ratched” to wizualny majstersztyk – przepiękne zdjęcia perfekcyjnie ucharakteryzowanych postaci w cudownych strojach i wypieszczonych wnętrzach. Te garsonki, fryzury, te samochody, meble i makijaże! – wszystko doskonale wystylizowane w ocierającą się o kicz, ale jednak bardzo konsekwentną i pociągającą całość.
Co o tym myślisz? Zobacz komentarze lub dodaj własny komentarz
„pozostańmy przy rzeczach pojebanych” 🙂 uwielbiam Cię… czytam i od razu mi lżej, trzeba trzymać się tego właśnie stanu by na co dzień było miło. a poza tym..
szafę wyczyściłam, wyrzuciłam 3/4 rzeczy… książkę zamówiłam… w garach coś zamieszam, e book na tapecie
Genialna! Jak zawsze w punkt.