Skoro już opisałam Wam nasze kamperowo – kempingowe doświadczenia, to możemy przejść do sedna, do kwintesencji wakacji, czyli tego, co my tam w tych Włoszech zobaczyliśmy. Nasza trasa obejmowała cztery regiony i prowadziła od Wenecji, przez Bolonię, północ Toskanii, Ligurię po jezioro Garda i o każdym z tych etapów podróży chciałabym Wam opowiedzieć w osobnych wpisach. Na wstępie jednak czuję się w obowiązku dodać słowo wyjaśnienia, szczególnie dla tych, którzy już podczas wyjazdu wypytywali mnie o „miejscówki”. Otóż słuchajcie, żadna ze mnie podróżnicza blogini, toteż nie mam aspiracji, by z rodzinnych wakacji przywozić szczegółowe przewodniki, obfitujące w mapki, linki, adresy czy namiary na knajpy. Na rodzinnych wakacjach, jak sama nazwa wskazuje, spędzałam czas z rodziną, fotografując jedynie, i to tylko wtedy, kiedy miałam czas, ochotę i wolne ręce. Bo czasem to jednak szukając nerwowo toalety, miotając się w upale od baru do baru, bo dziecko chciało kupę. Albo godząc pokłócone siostry, opatrując skaleczone kolana, spryskując kremem z filtrem. A czasem uciekając z głównych placów w boczne ulice przed tłumem i upałem. Czasem na rowerze, czasem za rękę z córką, innym razem pod ramię z mężem. Bywałam też rozleniwiona, zmęczona lub poirytowana. Nie byłam w pracy, nie spisywałam wszystkiego, nie uwieczniłam każdej restauracji, w której byliśmy. To nie ten kejs, że pobudka o piątej rano, żeby zrobić sesję na pustej plaży. Nie ganianie za instagramowymi miejscami, zmiana stylizacji w połowie dnia, ani notowanie każdego miejsca, w którym dali dobre gelato. To był mój czas na odpoczynek i bycie z najbliższymi, zatem jedyne, co mogę Wam zaoferować, to garść wspomnień, kilka dobrych rad i trochę ładnych kadrów z telefonu. Jeśli taka konwencja Wam odpowiada, zapraszam na pierwszą część relacji z naszej podróży.
NASZ KEMPING POD WENECJĄ – MIRAMARE
Kiedy po dwóch dniach podróży przez Czechy i Austrię (z noclegiem na parkingu w okolicach Ostrawy), wreszcie dotarliśmy do tego miejsca na lagunie weneckiej, kiedy naszym oczom ukazał się szyld „Miramare”, byliśmy najszczęśliwsi na świecie. W oddali, za wodą, majaczyła już upragniona Wenecja, ale chwilowo mieliśmy to w nosie. Liczyło się tylko, żeby wreszcie stanąć, odsapnąć, rozprostować nogi, wziąć prysznic. Żeby już zacząć te wakacje! To, co zastaliśmy na miejscu, było wielką ulgą, bo camping miał wszystkie udogodnienia, które były nam potrzebne, żeby dojść do siebie po podróży i wejść łagodnie w tryb „urlop”. Ładnie zlokalizowany, bardzo zielony, czysty, ze świetnym węzłem sanitarnym, placem zabaw, dużym basem, restauracją, lodziarnią i sklepem, dał nam super start w tę włoską przygodę. Rezerwowaliśmy go jakiś tydzień przed wyjazdem przez serwis Pitchup i muszę przyznać, że nie tylko opis zgadzał się z rzeczywistością, ale ta przerosła nasze wyobrażenia, wyniesione ze zdjęć. Wprawdzie nie mieści się bezpośrednio przy plaży, ale do tej można z łatwością dojść lub dojechać na rowerach dobrą ścieżką, jego położenie ma jednak inną zaletę – jest w odległości kilkunastu minut spacerem od przystani Punta Sabbioni, z której przez cały dzień odpływają tramwaje wodne do Wenecji. Myślę, że ten kemping to świetna opcja dla wszystkich, którzy, podobnie jak my, zatrzymują się w regionie, żeby zobaczyć Wenecję, a nie plażować. Basen, restauracja czy zieleń były po prostu miłym dodatkiem, który umożliwił nam fajny, rodzinny relaks zanim wyruszyliśmy do miasta na wodzie.
ZWIEDZANIE WENECJI Z DZIEĆMI
Jak w środku sezonu zwiedzić z dziećmi jedno z najbardziej popularnych miast na świecie? Miałam na to tylko jeden pomysł – pobudka o szóstej, szybkie płatki z mlekiem, tramwaj z Punta Sabionni o siódmej rano, by już przez ósmą, w porannym chłodzie przechadzać się po niemal pustym placu św. Marka. To był strzał w dziesiątkę! Te pierwsze ranne godziny, zanim jeszcze zrobiło się gorąco, a miasto zalały tłumy, były nie tylko najprzyjemniejsze z całego dnia, to był jeden z najlepszych momentów całego wyjazdu. Zapamiętałam je jako totalnie magiczne – to był mój pierwszy w życiu kontakt z włoskim miastem, z tamtejszą architekturą i klimatem. Strasznie się cieszę, że mogłam go przeżyć właśnie tak – słyszeć dźwięk naszych kroków, obserwować dostawców, wysiadających z łodzi i ciągnących wózki do restauracji i sklepów. Że mogłam wybrać kawiarnię, w której zjemy śniadanie, a w niej stolik i z tego miejsca wczuwać się w te wilgotne, stare mury. Bo właśnie tak lubię poznawać miasta i miasteczka – nie tracić czasu w kolejce po bilet do pałacu, w którym moje dzieci umrą z nudów. Nie ciągać ich po kościołach czy katedrach. Po prostu wejść w miasto, zgubić się w plątaninie wąskich uliczek, na które nie zaglądają turyści. Ci w Wenecji tłoczą się na placu św. Marka i na moście Rialto, podczas gdy parę metrów dalej jest pusto i cicho, mieszkańcy kupują owoce na straganie i gazety w kiosku.
Pewnie można nazwać mnie ignorantką, ale nie chciałam zaliczać zabytków. Nie z dziećmi i nie w sierpniu. Chciałam w tych okolicznościach znaleźć jak najlepszy sposób na to, by zobaczyć jak najwięcej zwyczajnych miejsc – takich z praniem w oknie i Wenecjanami w kawiarni. Nie powiem Wam więc dzisiaj, w którą ulicę skręcić, w której restauracji pizza jest pyszna i tania, ani ile kosztuje bilet do muzeum. Powiem tylko – pojedźcie do Wenecji, bo jest kosmicznie piękna. Inna niż wszystkie miejsca, które do tej pory znałam. Bo tam każdy zaułek zachwyca i tak – nawet w środku sezonu można odkryć ich całe mnóstwo tylko dla siebie. Powiem też, że nasz spacer tymi uliczkami trwał wiele godzin, od wczesnego ranka do popołudnia, mieliśmy w nogach masę kilometrów, ale było tak fajnie, że dziewczyny naprawdę dzielnie maszerowały, co chwilę się czymś dziwiąc, przystając na mostkach i przysiadając na schodkach. Nie poganialiśmy ich, pozwoliliśmy wybierać maski, magnesy i zjeść po dwie porcje lodów, a one odwdzięczyły się wytrwałością i dobrym nastrojem.
PRAKTYCZNE INFO: Jeśli dopływa się do Wenecji od strony Lido czy Cavallino i planuje się zwiedzić także mniejsze wysepki laguny, szczególnie opłaca się kupić całodzienny bilet na tramwaj wodny, koszt dla czteroosobowej rodziny to ok. 40 euro. Tramwaje pływają bardzo często i łatwo jest się zorientować w ich trasach, przystanki są dobrze opisane.
WYSPA MURANO
Jakie to piękne miejsce! Obowiązkowy punkt programu podczas wizyty w Wenecji, płynie się na nią tramwajem z centrum dosłownie moment. Malutka, rozdzielona kanałami wyspa, kameralna i urokliwa. Albo inaczej – siedem małych wysepek, połączonych mostami. Słynna na cały świat z wyrobu szkła, to tu powstała pierwsza huta, a dziś można je podziwiać w muzeum sztuki szklarskiej i kupować w jednym z wielu sklepów z wyrobami i pamiątkami ze szkła. Nie będę ściemniać – żadnej z tych rzeczy na Murano nie zrobiliśmy, podziwialiśmy jedynie kolorowe figurki przez szyby i spacerowaliśmy dalej, chłonąc klimat nabrzeża, wąskich uliczek i domków, nieco bardziej kolorowych już niż w stonowanej, momentami urokliwie ponurej wręcz Wenecji.
KOLOROWE BURANO
Prawdziwa feeria barw miała nastąpić jednak dalej, naszym kolejnym przystankiem było moje wymarzone Burano – miejsce z kosmosu chyba, bo nie wiem, jak na Ziemi może istnieć coś tak pięknego! Mogłabym siedzieć tam i gapić się na te kolory godzinami, gdyby nie fakt, że moja, zmęczona całodziennym łażeniem rodzina, nie podzielała mojego entuzjazmu. Z całej wyspy najbardziej podobało im się miejsce tuż przy przystanku tramwajowym, w którym zjedliśmy nasze pierwsze fritto misto – nadmorski fast-food, nasz największy (większy nawet od włoskiej pizzy) przysmak. Świeże owoce morza, panierowane i smażone w głębokim tłuszczu razem z talarkami ziemniaków, chrupiące, tłuste, skropione sokiem z cytryny – przepyszne!
Ale wracając do kolorów i bajecznych, cukierkowych, rybackich domków – w tym miejscu czułam prawdziwy żal i niedosyt. Dalsze ciąganie upoconej, rozmarudzonej już ferajny nie miało sensu, atmosfera gęstniała i musiałam kapitulować w obliczu zniechęconych twarzy dziewczyn, które marzyły już tylko o wieczornej kąpieli w basenie. Pospacerowaliśmy więc tylko godzinkę i wracaliśmy na kemping, a ja obiecałam sobie, że jeszcze tam wrócę, żeby siedzieć i gapić się, jakkolwiek może się to wydawać głupie. Bo dla mnie te poprzetykane praniem, gdzieniegdzie odrapane, pastelowe elewacje sklejonych ze sobą domków nad wodą miały taki urok, że nie mogłam nacieszyć oczu. Małą rysą było może tylko to, że czułam się trochę jak intruz w tym kolorowym mikroświecie, łażąc ludziom pod oknami i bezczeszcząc ciszę ich małych podwórek. Nie pierwszy i nie ostatni raz miałam się tak czuć we Włoszech, niejednokrotnie ewidentnie psułam swoją obecnością kameralność wyjątkowych miejsc, odbierając je poniekąd mieszkańcom.
Niezależnie od tego jednak, Burano to z pewnością raj dla estetów i stylistycznych zboczeńców mojego pokroju. Nie znajdziecie tam zabytków, ale historię i rustykalność – owszem. Oraz unikalny mikroklimat, wielobarwny balsam na umęczoną duszę, który uwiódł mnie totalnie, pozostawiając niedosyt.
BOLONIA
Zwiedziwszy Wenecję na tyle, na ile dało się ją zwiedzić z dziećmi, ruszyliśmy ku Toskanii. Większość trasy z Wenecji do Florencji, z wyjątkiem jej ostatniego odcinka, jest umiarkowanie urokliwa, z perełką w postaci stolicy regionu Emilia Romana – Bolonią. Skłamałabym, mówiąc, że ogarnął mnie tam zachwyt, jednak nie można temu miastu odmówić urody. Ceglaste elewacje domów i arkady, arkady, arkady – wszędzie arkady! To niewątpliwie ułatwia zwiedzania miasta w upale, dając fajny cień, jednak sprawia, że większość ulic wydaje się do siebie podobna.
To tu właśnie pierwszy raz sprawdził się nasz rowerowy patent – wprawdzie musieliśmy pokrążyć chwilę przy wjeździe do Bolonii, żeby znaleźć postój dla kampera, ale udało się, i to w odległości niespełna 5 km od centralnego placu. Większość parkingów na obrzeżach starego miasta, znajdowała się pod ziemią, oferując postój jedynie dla samochodów osobowych, udało nam się na szczęście wpaść na trop parkingu przy wypożyczalni kamperów, gdzie za 10 euro mogliśmy bezpiecznie zostawić nasz dom na kółkach i jeszcze otrzymać od właściciela wskazówki dojazdu gratis. Pokonawszy urokliwą trasę przez duży park i kilka ulic, dojechaliśmy do murów starego miasta – sądziłam, że najlepiej będzie zostawić rowery już tam, żeby nie wjechać w tłumy na wąskich uliczkach, okazało się to jednak zbędne. To w Bolonii bowiem doświadczyliśmy tego słynnego, sierpniowego opustoszenia włoskich miast na czas urlopów mieszkańców. Zamiast zapowiadanego zgiełku i fajnego, młodzieżowego vibe’a studenckiej via Zamboni, zobaczyliśmy zamknięte sklepy, nieczynne restauracje, puste ulice. Jechaliśmy na rowerach aż do placu Maggiore, bo dopiero tam natknęliśmy się na lekkie zagęszczenie. Zdjęć mam z Bolonii bardzo mało, bo też i wszystkie miejsca oglądaliśmy z rowerów, popedałowaliśmy parę godzin wśród rdzawych kamienic, podziwiając arkady, kościoły i pałace, zobaczyliśmy najstarszy uniwersytet na świecie, zjedliśmy okropną pizzę i przepyszne lody, a potem ruszyliśmy dalej, nie wiedząc jeszcze, jakie będą konsekwencje tego przydługiego postoju 😉
Ciąg dalszy nastąpi 🙂
Co o tym myślisz? Zobacz komentarze lub dodaj własny komentarz
Wakacje widać udane z pierwszej części zdjęcia piekne.