Wytrzymałam sześć tygodni. Dokładnie 42 dni i tyle samo nocy nieprzerwanego praktycznie kontaktu z moją rodziną. To jakieś tysiąc godzin, z wyłączeniem tych paru, kiedy wychodziłam z psem czy robiłam zakupy. Zasadniczo sam kontakt z moją rodziną zaliczam do doświadczeń bardzo przyjemnych, kocham tę bandę wszak, a w dodatku także i lubię, więc byłoby nam pewnie więcej niż miło na tej kwarantannie, gdyby nie jeden szczegół – praca. Moja praca i ta mężowska, czyli razem dwie prace. Dziesiątki spraw i obowiązków, które dotychczas zajmowały nam po co najmniej osiem godzin dziennie, w porywach, okresowo – do kilkunastu.
Prawie wszyscy siedzimy w tym gównie po pachy, więc co ja Wam tu będę opowiadać – wiadomo, jak jest. Że teraz w trakcie wykonywania obowiązków służbowych musimy być dodatkowo nauczycielami i przedszkolankami. Gotować obiady, drukować kolorowanki, tłumaczyć ułamki, sprawdzać angielski, uciszać, wypraszać, przeganiać, opędzać się. Nie teraz, dziecko, później, szeptem, na paluszkach, bo tata ma telekonferencję, a mama trzecią godzinę próbuje napisać jedno zdanie. Wiadomo, jak jest – teraz w godzinach pracy musimy gimnastykować się i rozciągać, multiplikować, hodować dodatkowe pary rąk, kolejne głowy, by ogarnąć to wszystko, cztery osobne życia, te wszystkie potrzeby sprzeczne, jak ta, by śpiewać wniebogłosy lub biegać po mieszkaniu przez osiemdziesiąt minut bez przerwy, z tą, by ratować biznesy i zarabiać pieniądze na życie. Teraz jest tak, że się stoi w rozkroku bolesnym, żongluje, uprawia ekwilibrystykę, o jaką człowiek się wcześniej nie podejrzewał, i słusznie, bo nie umie przecież w pompki nawet, a co dopiero utrzymać równowagę pośrodku tego cyrku. Wiadomo, jak jest – siedzimy w gównie po pachy i uginamy się pod ciężarem wyrzutów sumienia. Mamy zaległości w pracy i syf na chacie, każdego dnia wybieramy – maile czy obiad? Pomóc w ortografii czy pograć w grzybki z maluchem? Cisnąć te prezentacje i raporty, czy olać, poddać się, oddać to walkowerem w obliczu brudnej podłogi i emocji nastolatki? Czyje potrzeby są ważniejsze – własnych dzieci czy te obcych ludzi, od których – choć są obcy – przyszłość tych dzieci zależy? Czyja robota pilniejsza? Kto dziś dostanie sypialnię, a kto będzie pisał jedną ręką, drugą klepiąc kotlety? Ja tylko jeszcze dla pikanterii dodam, że ostatnie sześć lat spędziłam pracując z pustego mieszkania, w ciszy absolutnej. Otaczał mnie ład i spokój, a tolerancja na dźwięki spadła mi do tego stopnia, że gdy pisałam ważne teksty, wyłączałam radio. By nagle, z dnia na dzień, znaleźć się ze swoimi literackimi przyzwyczajeniami pośrodku takiej entropii i anarchii, jakiej mój układ nerwowy nie dźwigał.
Bywały dni gorsze i lepsze, te bardziej harmonijne, kiedy nauka i cicha zabawa jakoś układały się u dziewcząt same, a mnie udawało się na moment zapanować nad naszym chaotycznym uniwersum. Bywały takie, kiedy oddawałam pracę walkowerem, by ratować matczyny honor. Te chwile spokojnej koegzystencji przynosiły ukojenie, ale zwykle były jednak tylko ciszą przed burzą. Wyładowania przetaczały się jednak przez nasz domowy habitat z pewną regularnością, by wreszcie nadeszła nawałnica ostateczna. Nadmiar bodźców wywiercił w mej głowie dziurę za dużą, ciężar wyrzutów sumienia przytłoczył zanadto, a rozkrok stał się tak bolesny, że nie dało się go utrzymać. I doszłam do miejsca, w którym musiałam założyć maseczkę z tlenem najpierw sobie, żeby móc ratować dzieci.
Zanim na to wpadłam, sporo wrzeszczałam. Potem płakałam. A gdy wstałam, wiedziałam już, że muszę o siebie zadbać, bo inaczej to wszystko rozkraczy się i rozjedzie. Chwilowo więc koniec z zupką i drugim, chrupiącym chlebkiem i czystą podłogą, na moment poddaję się z byciem w czterech pokojach jednocześnie. Już nie starczą wieczorne winka i maseczki, ja niniejszym ogłaszam czas gospodarczego pójścia na łatwiznę, przy jednoczesnej regeneracji zasobów własnych. Formuła dwudaniowych obiadów z surówką i pisania postów po nocach się wyczerpała. Ogłaszam gastronomiczną kapitulację. Sorry, drogie dzieci, ale mamusia zrywa się z chaty do biura, by choć kilka godzin w tygodniu móc słyszeć własne myśli. Sorry, drogie dzieci, kocham Was nad życie, ale najbliższe dwa dni będziecie jeść makaron z serem, bo matka potrzebuje powietrza, samotności i zielonego. Matka potrzebuje zrobić coś tylko dla siebie, nawet jeśli to tylko biurko poza domem i sałatka na obiad.
Zapowiada się bowiem na to, że jeszcze trochę w tym cyrku pożyjemy, a ja przecież nawet w pompki nie umiem, o ekwilibrystyce nie wspominając.
ZAPIEKANY MAC’N’CHEESE CZYLI MAKARON W SEROWYM SOSIE POD CHRUPIĄCĄ SKORUPKĄ
Serowo-węglowodanowa uczta, raczej dla dzieci niż kobiet z nadwagą. Najlepsze, co można zrobić na obiad, gdy do żarcia został tylko makaron i ser. Najlepsze, co można zrobić, by nie wybrzydzano. Najlepsze, co można zrobić, by się nie narobić, a dzieciarnia miała pełne brzuchy do kolacji. Próbowałam – smakuje sztosowo. Na wierzchu grzechu warta skorupka, wewnątrz rozkoszna kremowość. Sos jest mega serowy, ale nie nudny, pieczony czosnek wspaniale, choć łagodnie, aromatyzuje go. Nie będę ściemniać – to ma na bank z milion kalorii. Plus jest taki, że robi się w mig, a gdy siedzi w piecu, można sobie sałatkę zmontować, by wreszcie zrobić coś tylko dla siebie. O ile do żarcia ma się coś więcej niż makaron i ser, rzecz jasna 😉
Składniki (na 4-5 porcji):
- 1 spora główka czosnku
- 300-400 g makaronu kolanka lub innego dość drobnego (użyłam ok. 3/4 opakowania 500 g)
- 200 g potartych serów – idealnie jeśli po ok.1/3 ostrego żółtego sera, żółtej mozzarelli i parmezanu/grana padano + odrobina tego ostatniego na wierzch
- 500 ml mleka
- 2 łyżki masła
- 2 płaskie łyżki mąki pszennej
- 1 łyżeczka musztardy
- 2 łyżki bułki tartej
- sól, pieprz
Przygotowanie:
- piekarnik nastawić na 200 st (góra-dół) i upiec w nim czosnek – skroić ostrym nożem czubek całej główki tak, by było widać wszystkie nacięte ząbki, pokropić je oliwą, zawinąć główkę w folię aluminiową i piec ok. 20-30 min (aż ząbki ściemnieją i zmiękną)
- ugotować makaron al dente, odcedzić
- wycisnąć czosnek na deskę lub talerzyk, dodać szczyptę soli i podziabdziać ząbki z solą na jednorodną pastę
- na patelni rozpuścić masło, dodać pastę czosnkową, rozprowadzić ją na maśle, dodać mąkę, wymieszać, aż powstanie gładka zasmażka
- wlewać do niej stopniowo mleko i cały czas mieszać (najlepiej rózgą), doprawić musztardą, solą i pieprzem, doprowadzić do bulgotania i zgęstnienia
- do tak powstałego beszamelu dodać ser, mieszać sos aż do całkowitego rozpuszczenia serów, a następnie wymieszać serowy sos z makaronem
- przełożyć do wysmarowanego cienko tłuszczem naczynia do zapiekania, wierzch posypać dodatkową porcją parmezanu, bułką tartą i dodatkowymi szczyptami soli i pieprzu (jeśli macie oliwę w sprayu, warto lekko popsikać wierzch tłuszczem)
- piec 30 minut w temperaturze 180 st. (termoobieg)
- ogłosić gastronomiczną kapitulację (do kolacji)
Co o tym myślisz? Zobacz komentarze lub dodaj własny komentarz
Polko, stawiasz sobie wysoko poprzeczkę jako jako mama. Nie wiem, czy bardziej budzi to mój podziw czy przeraża.
Ja usłyszałam hasło „zamknięty zlobek” 4 tygodnie po tym jak wróciłam z porodówki z dzieckiem nr 2. I od razu ustawiłam się na tryb „przetrwać”. Obiady – szybkie i takie żeby dziecko nie marudziło, Sprzatanie tylko kluczowe obszary. Jeśli chodzi o kuchenne eksperymenty, to żadnej ekstrawagancji, czasem udaje się zrobić muffinki.
Żadna ze mnie matka Polka cierpiętnica 😅
Polko, śledziłam Twojego instagrama i uwielbiam blog, ale niespodziewanie z instagrama mnie wyrzuciło i nie mogę wrócić. Jakiś błąd czy co?
Jakiś czas temu miałam atak botów – pustych kont, bez zdjęć i być może w tym okresie zablokowałam przy okazji jakieś osoby, które miały właśnie takie konta. Napisz do mnie maila lub wiadomość na fb z nazwą swojego konta, jeśli chcesz, żebym je odblokowała.